becia i michał duże gd (20 of 47).jpg

Beata i Michał

Zawsze na początku wywiadu proszę, aby mój rozmówca się przedstawił – dziś chciałabym, żebyście opowiedzieli o sobie nawzajem.

Beata: Michał jest architektem. Lubi planowanie różnych rzeczy, planowanie wyjazdów i wydarzeń. Lubi ćwiczyć, poza jogą w poniedziałki chodzi jeszcze w środy i w piątki na kettle i animal flow.

Michał: Beata jest z zawodu architektem, aczkolwiek ograniczyła pracę zawodową na rzecz innych pasji. Zajmuje się szeroko pojętym rękodziełem, obecnie głównie szyciem pluszaków w ramach projektu Pluszak z Celem. Co lubi? Lubi zająć czymś ręce, lubi wszystkie kreatywne, manualne czynności, którym może dać się pochłonąć i w których może się pozatracać. 

Jak długo praktykujecie jogę?

Michał i Beata: Dwa i pół roku, od początku zajęć ashtangi w Salamantrze, czyli od września 2017.

Dlaczego pierwszy raz przyszliście na zajęcia?

Beata: Przyszliśmy robić sztuczny tłok, jak się otwierała Salamantra. Ty prowadziłaś zajęcia wcześniej przez wakacje i to był pierwszy dzień otwarty. Poszliśmy z ciekawości, ale głównie towarzysko i rzeczywiście zapełnić salę.

Michał: No i tak wyszło, że zostaliśmy, bardzo szybko nas to wciągnęło.

Beata: Nie spodziewaliśmy się, bo jakbyśmy mieli zaplanować, że poświęcimy jedno popołudnie w tygodniu, żeby dojeżdżać na Grochów na jakieś zajęcia fizyczne… To dla mnie było zupełnie nie do przewidzenia.

becia i michał duże gd (12 of 47).jpg

Michał: Ja przy różnych zajęciach fizycznych nigdy nie miałem w planach akurat jogi, szczególnie że kiedyś spróbowana joga raczej mnie nudziła niż cieszyła, ale to już kwestia różnicy między ashtangą a innymi stylami.

Co sprawiło, że nie spodziewając się tego, jednak stwierdziliście, że zostajecie?

Michał: Co sprawiło, że zostałem? Ten efekt, że pięć-dziesięć minut po wejściu na matę miałem wrażenie, że mam pustą głowę. Że nie czuję stresów, nie myślę o tym, co się działo przez cały dzień czy tydzień, nie myślę o tym, co mam do zrobienia… Uzyskiwałem efekt nagłego opróżnienia głowy z myśli, o który w życiu, przynajmniej mi, zazwyczaj jest bardzo ciężko. To było tak duże zaskoczenie i tak duża przyjemność, że stało się czynnikiem decydującym.

Beata: Dla mnie w tamtym momencie chyba przeważał aspekt towarzyski – to były naprawdę bardzo fajnie spędzone popołudnia. Na pewno potrzebowałam tego ruchu i on bardzo szybko dużo dobrego mi dał, ale jak nigdy nie lubiłam wysiłku fizycznego, tak ta forma, w tym właśnie gronie, czyli w bardzo bezpiecznym miejscu z bardzo fajnymi ludźmi, dawała mi dużo komfortu, którego nigdy na żadnych zajęciach fizycznych nie zaznałam. WF-y czy inne aktywności fizyczne na mieście, jakieś pilatesy, nie były komfortowe nigdy.

Co Wam daje praktyka ashtangi?

Beata: Nie jestem w stanie porównywać jej z innymi formami jogi, bo ich nie znam. A porównując czy z pilatesem, czy ze sportem uprawianym w młodości: ona najbardziej skupia się na samopoczuciu psychicznym, wewnętrznym. Daje dużo spokoju, wyciszenia.

Michał: U mnie utrzymuje się ten efekt opróżniania głowy i uspokojenia i, więcej, mam poczucie, że spokój wewnętrzny to coś, co z jogi wynoszę na co dzień. Że dużo łatwiej mi nie stresować się, utrzymywać jakiś poziom spokoju, pewien dystans do wydarzeń i nie przejmować się tak bardzo sprawami bieżącymi. Z drugiej strony praktyka daje mi ileś stricte fizycznych zysków. W szczególności jest to kwestia mobilności, elastyczności, ale też poczucia równowagi, które bardzo przydaje się w życiu codziennym. Dla mnie joga jest także uzupełnieniem innych treningów, bo faktycznie bardzo komplementarnie działa.

I rzeczywiście masz poczucie, że to się uzupełnia, a nie sobie przeszkadza?

Michał: Tak. To znaczy – przeszkadza sobie może o tyle, że gdybym chciał się bardzo wyczynowo poświęcić którejś z tych ścieżek, to pozostałe będą to trochę hamować, ale w momencie, kiedy nie jest moim celem wyczynowe uprawianie sportu, to te różne strony, różne kierunki pozwalają zachować lepszy balans i zdrowsze ciało.

Lubicie zajęcia mysore?

Beata: Tak, myślę, że bardzo szybko do nich przywykliśmy. Pamiętam ten moment, jak na początku jeszcze mogliśmy mieć wybór, przychodziliśmy i rozmawialiśmy o tym, co dzisiaj chcemy, czy dzisiaj prowadzone, czy mysore, wtedy była jakaś tęsknota za tymi prowadzonymi, bo lubiliśmy je, dlatego że wtedy więcej mówiłaś, więcej było interakcji…

becia i michał duże gd (30 of 47).jpg

Michał: Prowadzona była bardziej towarzyska.

Beata: Tak, prowadzona była bardziej towarzyska, więcej było śmiechu, wspólnego przeżywania tego, że coś robimy wszyscy na raz, ekscytowania się tym, że to robimy, i przeżywania wchodzenia w różne nowe pozycje. To było bardzo wspólnotowe i wyjątkowe, więc mysore był takim pierwszym momentem wyciszania i indywidualizowania sobie tego, ale… Bardzo szybko się to zrobiło naturalne.

Michał: Polubiłem mysore głównie za to, że mogę dostosowywać na bieżąco praktykę do siebie. W praktyce prowadzonej zazwyczaj zauważałem, że wejście w pozycję na pięć oddechów trwa u mnie krócej, bo oddycham wolniej. Na mysorze sam sobie dyktuję tempo i jeśli uważam, że w danym momencie chcę wejść na dłużej, to nie jest to problem, jeśli robię pauzę w przejściu, też nie jest to problem; jeśli coś mnie boli i coś sobie dostosuję czy którąś pozycję wymienię na inny wariant, to to zależy ode mnie i mogę podejmować te decyzje, mam na to przestrzeń. Z drugiej strony mysore dla mnie był bardziej wymagający – nie tylko dlatego, że trzeba było zapamiętać sekwencję. Przejście z praktyki prowadzonej na mysore pokazało, że mimo praktykowania chyba przez rok, w ogóle nie mieliśmy sekwencji w głowie. I to faktycznie wymagało nauczenia się tej sekwencji, znalezienia jakiegoś klucza do jej zapamiętania, ale też w efekcie mysore wymaga ode mnie większej uważności w ćwiczeniu. I w kwestii logiki tej praktyki i sekwencji następujących po sobie asan, ale też skupienia się na tym, co ja robię, co ja czuję. Na mysorze bardziej jestem na własnej macie.

Beata: Mam taką refleksję, która była szczególnie silna na początku, ale to nadal jest obecne, że mało jest takich momentów, kiedy w wysiłku fizycznym człowiek ponosi odpowiedzialność sam za siebie. Podejrzewam, że ludzie, którzy sami biegają albo rzeczywiście sami uprawiają dużo indywidualnego sportu, mają to bardziej opanowane, ale ja rzeczywiście miałam WF w szkołach, potem wspólne aktywności, a potem jakieś zajęcia prowadzone i mało było w tym takich momentów, kiedy ćwiczę sama z własnej decyzji i to naprawdę ja prowadzę swoje ciało. Pierwsze zajęcia mysore wywołały blokowanie się: czy mogę podnieść rękę, jeśli nikt mi nie kazał jej podnieść? To taka prosta rzecz: sam decydujesz o tym, gdzie twoje ciało się w tej chwili znajduje, a czasem jest to bardzo trudne.

Dwa i pół roku to dużo czasu – wydarzyło się w tym czasie coś, co było dla Was wyzwaniem?

Michał: Tak… Dla mnie chyba największym wyzwaniem był moment regresu. Moment, kiedy trochę w wyniku kontuzji, ale chyba nie wyłącznie, okazało się, że nagle wchodzę w mniejsze zakresy, że jestem w stanie mniej się skręcić, że gorzej mi wychodzi utrzymywanie równowagi, że pewne rzeczy może poszły do przodu, ale w iluś asanach cofnąłem się, nie miałem poczucia, że idę dalej, tylko wręcz przeciwnie. Pogodzenie się z tym, pozwolenie sobie na odpuszczenie, zrozumienie, że nie chodzi teraz o walkę, tylko że tak ma być, że taka być może jest potrzeba, że taka jest ta droga, było chyba dla mnie największym wyzwaniem – żeby nie traktować tego w kategoriach porażki. To wydaje mi się bardzo ważne. Oczywiście są asany, które fizycznie stanowią wyzwanie i bardzo cieszy, jak się to wyzwanie pokona, czy jest to stanie na głowie, czy balans na rękach, ale właśnie tego nie traktuję tak bardzo jak wyzwania. Bardziej jest to progres, natomiast poradzenie sobie z tym, że to nie jest tylko rozwój i tylko i wyłącznie droga ciągle w górę było dla mnie największym wyzwaniem w tym czasie.

Beata: Ja mam podobnie, bo też się z tymi regresami mierzę i tylko pamięć o tym, że coś kiedyś robiłam, uświadamia mi, że miałam tę zdolność, bo teraz nigdy bym siebie o to nie podejrzewała. Ale ciągle jestem zaskoczona tymi dwoma latami, mam poczucie, że jestem świeżakiem… To kawał życia, dużo się działo, dużo zmian… I w tym wszystkim joga była bardzo ważna, mam poczucie, że przez ten cały czas to, żeby na zajęcia docierać, było jedną z istotniejszych rzeczy. Różne rzeczy mogliśmy odpuszczać z uwagi na rozmaite trudności, ale rzeczywiście joga miała wysoki priorytet

Michał: I to również było wyzwanie.

Utrzymanie regularności?

becia i michał duże gd (26 of 47).jpg

Michał: Tak. Żeby nie tylko nie poddawać się innym wydarzeniom, które w tym czasie zawsze stanowią alternatywne pokusy, ale żeby nie poddawać się też lenistwu, niechciejstwu, potrzebie zaszycia się w domu i tak dalej. 

Beata: Ale pamiętam też jakiś taki moment przerwy, który wynikał ze zmiany układu zajęć, i pamiętam, że nie mogłam się doczekać, kiedy one będą znowu, w sensie że to fizycznie był brak i jakaś taka tęsknota.

A czy macie poczucie, że te wyzwania Was czegoś nauczyły w szerszej perspektywie?

Beata: Mimo że wierzę, że tak jest, że to się przekłada na życie, to nie bardzo lubię takie przekładanie. Ale z całą pewnością mogę stwierdzić, że zdecydowanie jestem spokojniejsza i bardziej poukładana, pewnie dzięki jodze.

Michał: Wpływ na życie ma dużo więcej czynników, joga jest jednym z nich – i w tym sensie na pewno te wyzwania mają jakieś przełożenie na codzienność i rzeczywistość, ale trudno jest wydzielić co konkretnie i w jakim stopniu.

Beata: Jeżeli nauki jogi zgadzają się z naszym systemem wartości, to ciężko stwierdzić, że to jest jedyny nośnik tych wartości. Ja się jeszcze zastanawiam nad ważnością jogi w życiu – to nieodpuszczanie zajęć brało się też z tego, że w pewnym momencie joga była dla mnie jedynym momentem odpoczynku, skupienia się na sobie. Wiedziałam, że w innych okolicznościach sobie tego czasu nie dam, bo akurat go nie mam, tym bardziej więc to, żeby nie rezygnować z zajęć – mimo że one były wtedy na 7.30, czyli wydawałoby się, że najtrudniej – było ważne. I wtedy największą wartością jogi w życiu było to, że ona po prostu jest, bo inaczej w ogóle bym sobie nie wrzucała na luz.

To teraz zapytam szerzej: czy ta praktyka coś zmieniła w Waszym życiu?

Michał: Ja mogę powiedzieć, że sama praktyka zmieniła dużo więcej niż wyzwania, które się z nią wiązały. Że to właśnie codzienna bieżącość tej praktyki, ta regularność, wchodzenie na matę co tydzień czy dwa razy w tygodniu – to właśnie zmieniło więcej. To nam dało spokój… Zauważyłem na przykład, że łatwiej się skupiam. To, co na pewno joga wniosła w nasze życie, to też wyjazdy jogowe: dużo fajnych ludzi, kilka fajnych miejsc…

Beata: I to też są dodatkowe momenty w roku, kiedy odpoczywamy – zaplanowane, regularnie ułożone w cyklu rocznym momenty odpoczynku, którego nigdy wcześniej nie mieliśmy w tej formie.

Michał: Tak, nasze wyjazdy urlopowe są zazwyczaj bardzo intensywne, więc wyjazd, który zmusza nas do zmiany tempa i innego rozłożenia priorytetów, jest faktycznie bardzo cenny. Ale ja doceniam właśnie ludzi, których poznaliśmy, miejsca, które poznaliśmy. No i zawsze wyjazd jogowy jest jakimś rozwojem praktyki, na wyjazdach poznaliśmy pranajamy, na wyjazdach poznaliśmy medytację…

Beata: To są jakieś kamienie milowe w regularnej praktyce, bardzo często ona się zmienia właśnie w trakcie wyjazdu, czasem na lepsze, czasem na gorsze – był jakiś wyjazd, po którym było mi dużo trudniej niż wcześniej. Pamiętam dokładnie ten moment, pół roku po tym, jak zaczęliśmy ćwiczyć czy nawet niecałe pół roku, robiliśmy podsumowanie noworoczne i oboje stwierdziliśmy jednogłośnie, że to, że zaczęliśmy ćwiczyć jogę, jest najlepszym, co nam się wydarzyło w ciągu roku.

Michał: No i jeszcze to, o czym mówiliśmy wcześniej – że mamy większą mobilność, większe poczucie równowagi. Jeśli się do czegoś schylam, to robię to bardziej świadomie, bardziej pilnuję wyprostowanej postawy. Takie drobne nawyki ruchowe, które nawet nie są już kontrolowane świadomie, tylko stały się pewnym automatem, to też jest codzienna korzyść.

becia i michał duże gd (21 of 47).jpg

Beata: Ciężko jest mi obserwować zmiany w tak długiej perspektywie, bo sporo było różnych regresów, czasem nawet dość dołujących. Ale pamiętam, że ten stan, z którym zaczynałam dwa i pół roku temu, był dużo gorszy i że tak naprawdę to pierwsze pół roku zrobiło ogromną różnicę w moim bólu pleców, w sylwetce. Mam świadomość tego, że potrzebowałam wtedy coś zrobić, więc gdybym nie poszła na jogę, to i tak musiałabym poszukać jakiejś formy ćwiczeń czy zajęć albo masaży, które by mi te plecy uratowały. Ale też pamiętam taki moment euforii, to była wigilia pracowa u Michała, był bankiet, przekąski i tylko takie pufy bez oparć. Zrobiłam sama na sobie wrażenie, bo byłam w stanie prowadzić kulturalną rozmowę, siedząc na tej pufie wyprostowana przez bitą godzinę, i nie bolały mnie plecy. Siedziałam wtedy tam, z deserkiem i winem na tej pufce i pomyślałam, kurczę, mija godzina, nadal siedzę i nadal nic mnie nie boli – coś niewyobrażalnego dla mnie wcześniej, bo nawet na wygodnym krześle z oparciem nie byłam w stanie tak długo wysiedzieć.

A co byście poradzili komuś, kto zastanawia się, czy iść na jogę?

Beata: Odpowiedź jest standardowa – iść, sprawdzić. Bo nie ma co polecać… Wiadomo, że jest ileś osób, dla których to nie będzie dobra forma i to też jest okej. Ale zawsze trzeba sprawdzać, gdzie jest twoje miejsce i jakie zajęcia cię wciągną, jak nie sprawdzisz, to się nie dowiesz.

Michał: Mnie joga zawsze się kojarzyła z czymś bardzo statycznym, wymagającym, ale właściwie niewiele dającym, z czymś, co mnie raczej nudziło. I z czymś, co raczej nie jest popularne wśród facetów. Ale okazało się, że ashtanga jest trochę odpowiedzią na te rzeczy, bo jednak wymaga więcej wysiłku z jednej strony, więcej takiej pracy mięśniowej stricte, ale też ma swoją dynamikę. Warto spróbować, czy to jest to, co akurat ci odpowiada. A może odpowiada ci forma praktyki, a nie odpowiada prowadzący albo miejsce. Warto poszukać i podjąć to ryzyko, bo w sumie duże nie jest, a można znienacka zyskać rzeczy, których się nie spodziewało, jak na przykład wewnętrzny spokój.