Niech policzę… Wygląda na to, że praktykuję już ponad siedem lat! Na pierwsze ashtangowe zajęcia dla początkujących poszłam wiosną 2013. Pamiętam, że dosyć się na nich zmęczyłam. Był to jednak nowy rodzaj wysiłku, po którym przyszło rozluźnienie i wyciszenie. Dla kogoś, kto w szkole nie znosił wuefu, to było odkrycie. Poczułam, że ruch nie musi kojarzyć się z presją i współzawodnictwem, że może jednocześnie stymulować i wyciszać, zarówno ciało, jak i umysł. Zaintrygowało mnie to i zaczęłam coraz częściej chodzić na zajęcia.
Na te pierwsze zajęcia zabrała mnie moja przyjaciółka. Będę jej za to zawsze wdzięczna, bo podarowała mi coś na całe życie. Od tamtego czasu staram się przekazać ten prezent dalej. Kilka osób, które namówiłam na pójście razem na zajęcia, zaczęło praktykować – w tym mój ponad 70-letni teść!
Na początku ashtanga była dla mnie głównie ćwiczeniem fizycznym, wyścigiem po kolejne asany. Z czasem przyszło do mnie zrozumienie, że praktyka może być dużo bogatsza, kiedy mniej się „ciśnie”, a więcej słucha, co tak naprawdę w ciele i duszy gra. Dostrzegłam to właśnie wtedy, kiedy odważyłam się przyjść na mysore, gdzie ćwiczymy we własnym tempie i zgodnie z potrzebą dnia. Nieprzypadkowo mówię tu o „odważeniu się”, bo mysore mnie trochę przerażał. Wydawało mi się, że na te zajęcia idzie się wtedy, kiedy sekwencję ma się już w małym palcu, a najlepiej to już w ogóle nie potrzebować żadnych korekt. Na mysore zrozumiałam, że w jodze nie ma stanu „perfekt”, „10/10”, „idealnie, siadaj”. Jest tylko stan „tak jest dzisiaj”, „tyle mogę dzisiaj”, „tyle chcę”. Pomógł mi w tym bardzo styl, w jakim prowadzisz te zajęcia. Przychodzi się takim, jakim się jest, można być naprawdę zupełnie początkującą osobą, a Ty powoli otwierasz przed nią kolejne asany, bez pośpiechu ani dążenia do jakiegoś „ideału”.
Kilka lat temu skręciłam kostkę i wykluczyło mnie to z praktyki na pewien czas. To się nałożyło na kryzys w praktyce, znudzenie „klepaniem” pierwszej serii i wysiłkowym podejściem do jogi. Kiedy wreszcie wróciłam na matę, te pierwsze, ostrożne psy z głową w dół przypomniały mi, o co w ogóle chodzi z tym uważnym ruchem, jak to może smakować, kiedy się nie spieszę ani nie mam żadnego konkretnego celu. To przywróciło mi radość z jogi, skierowało mnie na tą uważniejszą ścieżkę, na której jestem dziś.
Dziś moja praktyka jogi to balansowanie pomiędzy dyscypliną a odpuszczaniem. Z każdym dniem, z każdym wejściem na matę, uczę się wyraźniej słyszeć ten głos, który podpowiada, czego dziś mi najbardziej potrzeba. Czasem jest to szybsze tempo, zamaszysty ruch, a czasem czułość, powolność. Pięknie jest, kiedy to słuchanie, sprawdzanie pulsu, przenosi się z czasem w inne dziedziny życia. Takie pytanie do siebie, na macie, przy biurku, w kolejce, gdziekolwiek: „Jak się dzisiaj mam?”.
To nie jest tak, że kiedy raz uda się osiągnąć tę uważność, to ona już z nami zostanie i wpłyniemy na niezmącone wody bezstresowego życia. Są te lepsze dni i te gorsze, kiedy niezbyt interesuję się sobą, nie słucham i ląduję nie tam, gdzie trzeba. Ale dzięki jodze tych gorszych dni jest trochę mniej.
Nieważne, czy palcami dosięgasz kolan, kostek czy ziemi. Jeśli czujesz, że w życiu potrzeba ci więcej spokoju, joga jest właśnie dla ciebie.
Zdjęcia autorstwa Justyny Długoborskiej-Ciołko we wnętrzach szkoły Santosza Joga na warszawskim Powiślu