Z wykształcenia jestem romanistką. Przez wiele lat zajmowałam się głównie tłumaczeniem.
Obecnie w sferze zawodowej skupiam się przede wszystkim na poszerzaniu swojej wiedzy i umiejętności w zakresie programów unijnych i wszelkich działań związanych z tematyką społeczeństwa obywatelskiego, kulturą i edukacją, podejmowanych na poziomie lokalnym , regionalnym oraz międzynarodowym. Lubię spędzać czas z mężem i z przyjaciółmi na rozmowach o książkach, podróżach, serialach, grając w gry planszowe. Lubię spacerować z psem, tańczyć, biegać po mieście i leżeć na balkonie. Lubię też dobrze zjeść i wypić dobry kieliszek wina. Lubię się wygłupiać i śmiać (chyba jestem całkiem zwyczajna).
Praktykuję regularnie chyba jakoś od 2017 roku. Nie pamiętam dokładnie. Nie mam teraz pamięci do dat.
W zajęciach mysore podoba mi się to, że mamy możliwość dostosowania praktyki do potrzeb, które mamy danego dnia – fakt, są asany i serie, ale w trakcie praktyki mysore nie ma czasomierza. Nad każdą pozycją możesz spędzić tyle czasu, ile potrzebujesz. Jeżeli chcesz zrobić krok do przodu – możesz spytać nauczyciela jak właściwie i prawidłowo tego dokonać.
Ashtanga jest praktyką wymagającą, a ja do osób mocno ambitnych nie należę, raczej przyjmuję to, co ciało mi daje, nie naginam go, nie upieram się, nie walczę. Jeżeli weźmiemy pod uwagę ten aspekt, to nie byłaby z nas dobrana para.
Ashtanga urzekła mnie czym innym – rytmem i złożonością. Jest oddech, są skłony, przejścia. Są pozycje, w których łapiemy balans, w których się rozciągamy, w których wzmacniamy nogi. Jest wszystko i to wszystko ma swój początek i koniec, i środek. I ma to sens, bo nie wędrujesz myślami. Jesteś tu – na macie, nie zerkasz (po jakimś czasie) w bok i to powoli zaczyna się przekładać na twoje życie.
Nieporównywanie. Od wczesnych lat szkolnych uczymy się rywalizacji – ktoś jest lepszy, ktoś gorszy. Podobnie na studiach, a potem w pracy – kontynuujemy ocenianie samych siebie. Ciężko się potem od takiego myślenia odciąć. Ja ponadto należę do osób, które się martwią – nawet błahostką. Potrafię sobie taką błahostką wiercić dziurę w brzuchu przez cały weekend. Joga powoli mnie z tych negatywnych uczuć wyzbywa. Na macie jestem tylko ja. Oczywiście zdarza mi się spojrzeć w górę i zobaczyć, że ktoś robi większy skłon albo sięga ręką, tam gdzie ja nie sięgnę (chyba, że nauczyciel poprawi i pomoże), ale już siebie o to nie męczę.
Największym fizycznym wyzwaniem był mostek, przez długi czas czułam, że kręgosłup, plecy ciągną mnie w dół i nie będę się w stanie unieść. Wymagało to ode mnie dużego wysiłku. Zawsze jak robię mostek to robię dwa głębokie wdechy i trzymam kciuki, żeby i tym razem udało mi się oderwać od ziemi i utrzymać.
Jestem bardziej cierpliwa. Bardziej się wzruszam (chociaż może to nie kwestia jogi, ale wieku?). Mniej się napinam. I chyba wiem trochę więcej o sobie. Poznałam też ciekawych ludzi. Polecam ogromnie wyjazdy jogowe – mysore rano: bez szukania wymówek, klikania drzemki w telefonie, wstaję i mam poczucie, że moje ciało mi za to potem dziękuje. Wspólne posiłki – nawet jak zamienię kilka zdań, to atmosfera na wyjeździe jest ciepła, serdeczna, wyrozumiała. Głowa odpoczywa w tym codziennym pędzie „tu, teraz, już, zaraz”.
Poradziłabym, żeby spróbowała. Nie zaszkodzi spróbować. Czemu właściwie nie?