Plemię czujnych obserwatorów – recenzja spektaklu „Miejski ptasiarz”

Plemię czujnych obserwatorów – recenzja spektaklu „Miejski ptasiarz”

Jestem pewna, że każdy i każda z was zna osobę, która podczas spaceru rzadziej patrzy pod nogi, a częściej w górę. Albo wpatruje się intensywnie w mijane akurat zarośla. To taki ktoś, kto może przerwać w pół zdania, gwałtownie się zatrzymać i wskazać na coś palcem, mówiąc: „Patrz, sójka/sroka/bogatka/dzięcioł”. A kiedy pytasz, co słychać, z wypiekami na twarzy opowiada, że widziała dzięcioła, który chodził sobie po drzewie pod jej blokiem.

Ja jestem taką osobą – ale wiem, że jest nas więcej. Ornitologów amatorów, miejskich ptasiarzy. Nie wyróżniamy się z tłumu na pierwszy rzut oka, ale potrafimy się rozpoznać, i to wcale nie po lornetce, bo nasze obserwacje odbywają się często niejako przy okazji, w parku po drodze na stację metra, na przystanku, obok którego rosną gęste krzaki, albo z balkonu, podczas picia porannej kawy.

Dlatego właśnie pierwsze sceny spektaklu Miejski Ptasiarz w reżyserii Weroniki Szczawińskiej ścisnęły mi serce wzruszeniem – takie właśnie plemię czujnych i cierpliwych obserwatorów zaludniło przestrzeń gry, spacerując i wypatrując. W takich samych szarych ubraniach, z lornetkami w dłoniach, osobno, ale razem, zwłaszcza gdy dzielili się historiami swoich ptasiarskich sukcesów i porażek. To oni stali się głównymi bohaterami przedstawienia – a w każdym razie jego pierwszej części – choć punktem wyjścia dla twórców była autobiograficzna książka Davida Lindo The Urban Birder. Jej obszerne partie znalazły się w spektaklu (bardzo dobrze przetłumaczone, nawiasem mówiąc), ale jednostkowa historia była dla Szczawińskiej i współtworzącego scenariusz Piotra Wawra jr. pretekstem do opowieści bardziej uniwersalnej. I, co równie ważne, wcale nie opartej przede wszystkim na słowie.

Dawno nie widziałam spektaklu tak świadomego swojej teatralności. Otwarcie korzystającego z różnorodnych chwytów, operującego skrótem, niedosłownego, angażującego wyobraźnię. A jednocześnie nie mogę nadziwić się temu, jak doskonale twórcom udało się oddać specyfikę obserwowania ptaków. Już sama przestrzeń została zaprojektowana tak, by widownia mogła poczuć, jak to jest, gdy staramy się dostrzec ptaka przemieszczającego się między drzewami – w centrum podwieszono betonową konstrukcję (raz filar, raz kawałek muru, może nawet publiczny szalet), wokół której grają aktorzy, często bezpośrednio do widzów siedzących dookoła sceny, w dość dużej odległości od siebie. Słychać doskonale, ale nie ma możliwości, by widzieć wszystko, choć trochę pomagają w tym przygotowane na krzesłach lornetki. Trzeba się wiercić, wychylać, skupiać, wpatrywać, a czasem po prostu przyjąć do wiadomości, że nie widać i już. Czuć to szczególnie mocno, gdy aktorzy z szarych miejskich ptasiarzy przeobrażają się w ptaki – kostiumami, owszem też, choć te zupełnie nie są dosłowne, operują raczej znakiem, skojarzeniem, ogólnym wrażeniem (kaczka w zdecydowanie za dużych pomarańczowych adidasach, wrona w połyskliwej sukni z trenem, świergoczący ptak we wzorzystym, bardzo kolorowym garniturze), ale przede wszystkim ciałem, ruchem, gestem. Przemieszczają się po scenie, zajęci swoimi sprawami, z rzadka wchodząc w interakcje ze sobą nawzajem, trochę częściej z widzami, których prowokują uporczywym wpatrywaniem się w oczy albo zalotnym tańcem. Dzieje się dużo i wszystko naraz, trzeba wybrać, na czym się skupi wzrok, a jest na co patrzeć, bo wszystkie te ptasie etiudy to prawdziwy popis aktorskiego kunsztu – przede wszystkim hipnotyzująca wrona w wykonaniu Anny Kiecy.

Ten cały barwny, szalony spektakl odbywa się dla nas – i na planie teatralnym jesteśmy do tego niezbędni. Ale gdy spojrzeć na to wszystko z ptasiej perspektywy, okaże się, że właściwie to nie jesteśmy potrzebni, ani my, ani milczący ptasiarz siedzący pod betonową konstrukcją właściwie przez cały czas trwania spektaklu (w tej roli Ewelina Paszke-Lowitzsch, która przejęła ją po Jerzym Senatorze). Możemy tylko patrzeć, w ciszy i skupieniu, być świadkami niezrozumiałych dla nas w pełni ptasich spraw, może czasem zrobić zdjęcie, może raz na jakiś czas wypatrzeć rzadki okaz. Chyba dlatego puenta przedstawienia, czyli opowieść o ostatnim kuliku eskimoskim sprawiła, że nie tylko ja miałam łzy w oczach. Bo choć ptaki zazwyczaj radzą sobie bez nas, to od tego, czy je dostrzeżemy, czy zrozumiemy, że współdzielimy z nimi przestrzeń, także tę miejską, zależy ich los – i nasz los. Jestem głęboko przekonana, że ptasi świat, który stworzył na scenie na strychu zespół Wrocławskiego Teatru Współczesnego, może zdziałać w tej sprawie więcej niż typowe edukacyjne kampanie oparte na wywoływaniu poczucia winy – bo powstał z zachwytu i czułej obserwacji.

PS I tak, ja też, jak David Lindo bardzo mocno wierzę, że i jemu, i mnie będzie kiedyś dane jednak zobaczyć kuliki eskimoskie.

 
Miejski ptasiarz
scenariusz (na podstawie książki Davida Lindo The Urban Birder): Weronika Szczawińska, Piotr Wawer jr.
reżyseria: Weronika Szczawińska
dramaturgia i opracowanie muzyczne: Piotr Wawer jr
scenografia i kostiumy: Marta Szypulska
ruch sceniczny i współpraca koncepcyjna: Agata Maszkiewicz
reżyseria światła: Jan Sławkowski
obsada:  Mariusz Bąkowski, Anna Błaut, Krzysztof Boczkowski, Anna Kieca, Miłosz Pietruski, Ewelina Paszke-Lowitzsch, Lina Wosik 

Jeśli podobał Ci się mój tekst, może zechcesz postawić mi kawę?

Photo by Mesh on Unsplash

Karty z asanami – recenzja

Karty z asanami – recenzja

0