Marcowe okruszki
W ciągu ostatniego tygodnia w rozmowach z bardzo różnymi osobami powracała jedna myśl: „Strasznie długi był ten marzec”.
Ano był, to prawda. Nie wiem, czy strasznie, bo dla mnie to była akurat długość całkiem przyjemna – taka wynikająca z wypełnienia sensowną treścią.
Kiedy zamykam oczy i myślę o tym, jak ten miesiąc wyglądał, to widzę dużo słońca. Dużo spacerów i obserwacji przyrody, zmieniającej się dosłownie z dnia na dzień. I dużo, dużo działania, dobrego i sensownego. Tak jakbym obudziła się z zimowego snu, który trwał zdecydowanie dłużej niż tylko jedną zimę.
Czuję, że coś mi przeskoczyło w głowie w temacie prowadzenia firmy. Może po prostu zebrałam tyle wiedzy od różnych osób, z różnych źródeł, że teraz mogłam już tylko przekuć to w coś własnego. I chyba tak właśnie jest – wreszcie mam poczucie, że wiem, dokąd zmierzam. I że to jest istotniejsze niż „jak”, bo „jak” będzie się przecież zmieniało, razem z rozmaitymi doświadczeniami, które czekają mnie po drodze i których w ogóle nie jestem w stanie przewidzieć (co jest ekstra!). Stąd to poczucie sprawczości i dużo działania, z ogromem satysfakcji i bez wypalenia, w które tak łatwo wpadałam jeszcze niedawno.
To chyba się wydarzyło, kiedy podzieliłam się na Instagramie pomysłem na zorganizowanie wyjazdu w Tatry. Potrzebowałam szybko zebrać zaliczkę, więc zaproponowałam dla chętnych promocyjną cenę. Szczerze mówiąc, nie wierzyłam, że się uda. Ale się udało. W dwa dni. A to przyniosło dużo radości, poczucie satysfakcji, ale też potrzebę refleksji i zadania pytania o to, co właściwie sprawiło, że wyszło? I co zrobić, by to powtarzać? Chyba wiem, ale na razie jeszcze sprawdzam :)
Skoro działania było dużo, to doświadczania trochę mniej. Co nie znaczy, że niczym nie mogę się tutaj podzielić :) Zacznę od tego, że po przerwie (tak długiej, że aż wstyd!) wróciliśmy do Klubu Komediowego. Z okazji urodzin mojego męża poszliśmy na impro do fragmentów opowiadań Leonory Carrington (o której wcześniej żadne z nas nie słyszało). Niech za recenzję wystarczy stwierdzenie, że kupiłam zbiór opowiadań wydany przez Filtry, bo już po pierwszym fragmencie wiedziałam, że chcę to przeczytać. A poza tym, oczywiście, uśmialiśmy się prawie do łez.
Jeśli o książki chodzi, to wcale nie słabnie moja potrzeba czytania opowieści – czytania dobrej literatury pięknej, karmienia w ten sposób mojej głowy, ale też mojego pisania, bo im więcej czytam, tym lepiej i łatwiej mi się pisze. Nie mam wtedy poczucia, że powtarzam w kółko te same zdania, słowa w nieoczywisty sposób łączą się w mojej głowie, krótko mówiąc: przynosi to więcej satysfakcji zarówno mnie, jak i osobom, które mnie czytają. W lutym trafiłam na Listopadowe porzeczki, w marcu na coś z zupełnie innej kategorii, czyli Komodo. To zdecydowanie bardziej realistyczna proza, mocno filmowa, ale w dobrym tego słowa znaczeniu (nie wiem, jak Ty, ale ja nie potrafię czytać scenariuszy filmowych; podobnie mam zresztą z dramatami, więc łatwo sobie wyobrazić, że studiowanie na Wiedzy o Teatrze i wszystkie egzaminy z historii dramatu nie były dla mnie najłatwiejszym doświadczeniem ;)). Komodo jest trudne, okrutne, boleśnie szczere – to w warstwie opisu ludzi i ich relacji. A jednocześnie niezwykle barwne, malarskie wręcz, w opisach podwodnych krain i stworzeń. Czytałam te wszystkie fragmenty zahipnotyzowana, mimo że nawet nie umiem pływać, pomysł, by zejść pod wodę chyba nigdy nie pojawił się w mojej głowie, a nazwy morskich stworzeń, poza tymi najbardziej oczywistymi, mówią mi tyle co nic. Z tej książki na pewno dałoby się zrobić dobry film, ale nawet jeśli on powstanie, wartą ją przeczytać, bo na ekranie to nie będzie to samo.
Kulminacją zarówno doświadczeń, jak i działań był wieńczący marzec przedłużony weekend w Sobolach. Piękny, magiczny dom Gosi i Tomka znów obdarował nas magicznym światłem, a pogoda była nad wyraz łaskawa (a teraz, gdy patrzę przez okno na padający śnieg, czuję za to naprawdę dużo wdzięczności!). Może nie wszystko wyszło dokładnie zgodnie z planem, niektórym nie udało się dotrzeć, bo wypadki losowe stanęły na drodze, ale zdecydowanie był to dobry czas. W bliskości i spokoju, tak jak lubię najbardziej.
Autorką zdjęć, które wykorzystałam w tym wpisie, jest Maya Radnai.
Podobał Ci się mój tekst? Będzie mi bardzo miło, jeśli postawisz mi wirtualną kawę.