Wrześniowe okruszki

Wrześniowe okruszki

To nie latem, to jesienią pojawia się we mnie to intensywne pulsowanie, które każe spakować plecak i ruszyć w drogę.

Nie chodzi o ucieczkę przed błotem i szarością do słońca i błękitnego nieba. Ani o szybką teleportację na drugi koniec świata. To chęć wyjścia z domu i bycia w drodze. Godzin w pociągu z policzkiem przyklejonym do szyby. Brnięcia przez kałuże i zeschnięte liście. Wdychania porannego chłodu i naciągania czapki mocniej na uszy. Snu wciąż sklejającego powieki o jakiejś bezbożnej godzinie, gdy już trzeba być na peronie i czekać na pociąg.

Parkowa alejka w pochmnurny dzień. Na wyłożonej drewnem ścieżce widać pierwsze opadłe liście.

Tak, może i gdzieś na końcu tej drogi jest ciepło i słońce, kto wie. Ale równie dobrze wcale nie musi go być. To chyba po prostu gen Włóczykija, jakieś niesprecyzowane uczucie, niesprecyzowane, ale cielesne, które kazało mu wyruszać z Doliny Muminków.

Nie spieszyć się, iść przed siebie. Siedzieć w pociągu i patrzeć na przesuwający się za oknami krajobraz. Wchodzić do napotkanych po drodze kawiarni, pić kawę i patrzeć na stałych bywalców, bez konieczności robienia zdjęcia. Wrzucać wypisane odręcznie pocztówki do kolejnych skrzynek na listy. Nie spieszyć się zanadto, tylko tyle, ile wymaga zdążenie na pociąg na ten odjeżdżający dwa razy w tygodniu pociąg, w którym potem i tak spędzę dziesięć godzin ze sobą.

***

To w sumie zabawne, że to wewnętrzne pulsowanie pojawiło się właśnie we wrześniu, który w tym roku był tak bardzo osiadły, jak nigdy. I dobrze, bo po intensywnym, wyjazdowym lecie zatrzymanie się w Warszawie było niezwykle kojące i pomogło przywrócić właściwą perspektywę. Dało czas na spacer po jesiennych Bielanach, które co roku niezmiennie mnie zachwycają. Na kawy pite powoli w ulubionych miejscach. Na książki, gry, puzzle i ludzi, nie tych z zajęć, ale tych, dla których podczas ostatnich miesięcy zdecydowanie za bardzo brakowało czasu.

***

No dobra, trochę kłamię. Wrzesień się przecież zaczął wycieczką i to nie byle jaką, tylko tygodniem spędzonym w Tatrach. W pracy, bo z supergrupą jogową, ale góry i tak zawsze wciskają mi w głowie przycisk reset.

Chyba nie wliczam tego wyjazdu na konto września, bo on dla mnie był epilogiem opowieści o lecie. Bo było ciepło i było słońce. Była ostatnia letnia burza, na szczęście oglądana z okien jadalni Hotelu Kalatówki. I był mój powrót, zejście w siąpiącym deszczu do Kuźnic, ciepła kawa wypita w La Mano, autobus do deszczowego Krakowa i pociąg do zimnej nagle Warszawy, na tyle, że wyciągnęłam z plecaka goreteks. Dla mnie właśnie tego dnia zaczęła się jesień i wyjątkowo w nosie mam, że astronomiczna przyszła dopiero ponad dziesięć dni później.

***

Przejście pór roku było na tyle wyraźne, że zupełnie bez zastanawiania się przełączyłam się na jesienne jedzenie, w czym oczywiście pomogły dostawy z naszego niezastąpionego RWS-u. Dynia. Pomidory, ale już nie na surowo, tylko w zupie. Śliwki. Dużo, dużo kimchi. Kompot. Cynamon w naparze.

***

Napisałam, że był czas na książki, ale w sumie głównie na ich zaczynanie, bo wpadło mi w ręce kilka, które oczywiście z różnych powodów czytam naraz. Ale jedną przeczytałam – nie, połknęłam! – w całości, i to w dobę, a taka sytuacja ostatnio miała miejsce w czerwcu, gdy wchłonęłam tak Stregę Johanne Lykke Holm od wydawnictwa Pauza, przy czym Strega ma stron ze trzy razy mniej niż Tango Michała Witkowskiego, bo to o nim właśnie mowa.

Czytałam w zachwycie – nad historią, postaciami, nad słowem. Jest trochę strasznie, trochę śmieszno, trochę obrzydliwie i okrutnie, ale polecam tę książkę ogromnie, zwłaszcza miłośnikom stylizowanych kryminałów. Moim zdaniem to Michał Witkowski naprawdę w najlepszej formie, nie wiem, czy mam prawo wygłaszać tak poważne sądy, ale trudno, wygłaszam.

***

Zdjęcie z góry – widok na wyciągniętą dłoń, na niej leżą dwa kasztany. Niżej, w tle, widać chodnik i kawałek trawnika zasłane żółtymi liśćmi.

A może to pulsowanie i chęć ruszenia w drogę wzięły się po prostu z tego, że, Wrześniu, wcale nie byłeś dla mnie taki łaskawy? Amplituda emocji od pierwszego dnia była naprawdę duża, więc mimo licznych zachwytów kończę ten miesiąc w poczuciu zmęczenia. Ale chyba tak musi być, czasem musi wpaść wicher przez niedomknięte okno i wywiać wszystko to, co niepotrzebne. Kończę więc zmęczona, ale i z miejscem w sobie, w gotowości na to, co dalej przyniesie ta jesień, z lepszym oglądem siebie samej i ślepych uliczek, w które nawykowo wpadam, kiedy pędzę przed siebie, skupiona tylko na celu.

Zamiast samolotu wolę pociąg. Może czas przestać się tego wstydzić.


Podobał Ci się mój tekst? Będzie mi bardzo miło, jeśli postawisz mi wirtualną kawę.

Moje sposoby na slow na co dzień

Moje sposoby na slow na co dzień

Marcowe okruszki

Marcowe okruszki

0