Październikowe okruszki

Październikowe okruszki

– Wie Pani, to już tak będzie – okulistka popatrzyła na mnie rozbawiona. – Z roku na rok ta chwila na wyostrzenie obrazu będzie coraz dłuższa, aż w końcu się nie wyostrzy. I wtedy trzeba przyjść po okulary do czytania.

I to już, tak po prostu? To się dzieje tak mimochodem? Akceptowanie siwych włosów i zmarszczek jest teraz zdecydowanie w trendzie, ale to tak naprawdę są powierzchowne zmiany. Łatwo je przyjąć, potraktować jako wyraz wyznawanego światopoglądu. Ale to, że oko, które całe życie pięknie ostrzyło, nagle nie ostrzy? Że ta chrząstka w kolanie to się już sama z siebie nie zregeneruje?

Trzydzieści pięć. Tyle lat skończyłam ponad miesiąc temu. Urodziłam się w październiku, stąd pewnie właśnie teraz te myśli, które zresztą zaczęły mi towarzyszyć już jakieś dwa miesiące wcześniej. To, nie ukrywam, było dla mnie coś bardzo nowego, bo urodziny – oprócz tego, że nie przepadam za ich obchodzeniem i zwykle jest to dla mnie dzień smuta – nie wyzwalają we mnie jakichś wielkich emocji. Nie przeżywałam szczególnie ani osiemnastki, ani dwudziestki piątki, ani trzydziestki. To, że zbliżają się wielkimi krokami osiemnastka mojej siostrzenicy, trzydziestka młodszej siostry, pięćdziesiątka starszej – to co innego. (Jak do tego w ogóle doszło?)

Z tą trzydziestką piątką jest jednak coś na rzeczy. Może to jest jakiś symboliczny, istotny moment na kobiecej drodze życia, nie wiem. Kiedyś dowiedziałam się, że nasze życie płynie w takich etapach po siedem lat każdy. Nie mam pojęcia, o co właściwie chodziło ani gdzie to przeczytałam czy usłyszałam, ale może to tłumaczy, czemu ta trzydziestka piątka tak mnie dopadła. A właściwie nie ona, tylko myśli o tym, co już za mną i co jeszcze przede mną. No i przede wszystkim – myśli o tym, że pewne rzeczy już się nie wydarzą. To w sumie całe szczęście, bo za nic na świecie nie chciałabym cofać się do czasów studiów ani tym bardziej liceum, ale jednak. Wiem, oczywiście, że wiek to tylko liczba, ale chyba warto zachować trzeźwy ogląd sytuacji i samej (samemu) przed sobą przyznać, że trochę inne się ma perspektywy i możliwości niż dziesięć lat wcześniej.

Dlatego właśnie większość października spędziłam na spacerowaniu i myśleniu o tym, co właściwie chcę w życiu robić, skoro tak zupełnie znienacka stałam się, jak to mówi moja najkochańsza przyjaciółka, PANIĄ. Na co chcę przeznaczać „czas, który pozostał” (cudzysłów, bo kiedy to piszę, mam w głowie piosenkę Artura Rojka o takim właśnie tytule). Spokojnie, nie zamierzam tutaj się dzielić z Wami moimi mądrościami, zwłaszcza że, po pierwsze, nie są szczególnie odkrywcze, a po drugie, jak to zwykle bywa, bardziej wiem, czego nie chcę, niż czego chcę. Ale to, zdaje się, już połowa sukcesu.

Na pewno życzyłabym sobie więcej takich październików jak tegoroczny. Rozpieszczających słońcem, kolorami i ciepłem. Cichy głos wewnątrz mnie szepcze, że nie ma się z czego cieszyć, bo to po prostu ocieplenie klimatu, ale kurczę, no... Fajnie jest w połowie października jadać śniadania na balkonie.

A skoro już o śniadaniach mowa – trochę mi się przestawiły upodobania i zdecydowanie częściej jem śniadania w wersji na słono. Ale jest jedno takie danie, któremu jestem wierna od lat, zwłaszcza od kiedy udało mi się opracować recepturę niezawodną i spełniającą moje oczekiwania w stu procentach – rzecz najprostsza na świecie, jaglanka.

Królowała w wersji ze śliwkami, ale jabłka i gruszki również sprawdzają się doskonale. Pomyślałam, że podzielę się z Wami przepisem. To jest coś, co naprawdę dobrze robi na brzuszek, przynajmniej mój. (I tak, wiem, że słodkie rano to nie, ale czasem to jest zdecydowanie najlepsze, co mogę sobie dać. Całkiem nieźle ogarniam mój przewód pokarmowy, więc za porady z góry dziękuję ;))


Miska jaglanki podanej z karmelizowaną śliwką

JAGLANKA NA WEWNĘTRZNE CIEPŁO
Na jedną porcję potrzebujesz:
– pół szklanki kaszy jaglanej
– szklankę mleka roślinnego (lub wody albo pół na pół)
– pół łyżki ghee (albo masła)
– pół łyżki miodu
Kaszę dwukrotnie przepłucz wrzątkiem i odcedź na sitku. Przełóż ją do garnka, zalej mlekiem lub wodą i gotuj pod przykryciem – do momentu, aż wchłonie prawie cały płyn (widać wyraźnie górki kaszy, ale jest też wciąż widoczna warstwa płynu). Wyłącz palnik, dołóż do garnka ghee i miód, przykryj i zostaw tak na kilka minut. Kiedy miód i masło się rozpuszczą, wymieszaj całość dokładnie, jeśli masz ochotę, możesz dolać nieco mleka, by jaglanka była bardziej płynna. Podawaj z czym chcesz – ja polecam podduszone owoce. Mogą być śliwki, jak na zdjęciu, ale sprawdzi się też jabłko lub gruszka.
Jak to zrobić? Pokrój wybrany owoc na kawałki (takie, jakie lubisz jeść). Na patelni rozpuść łyżkę oleju kokosowego. Dodaj po ćwierć łyżeczki: cynamonu, kardamonu i suszonego imbiru. Zamieszaj energicznie i podsmaż chwilę (minutę–półtorej). Dorzuć owoc, wymieszaj dokładnie i podduś – do momentu, aż owoc puści sok i zrobi się miękki, ale nie będzie się jeszcze rozpadał. Wyłóż na wierz jaglanki. Smacznego!


Więcej chciałabym też karmiących przeżyć estetycznych i intelektualnych. Doświadczania, poznawania tego, co porusza moją kreatywność, inspiruje do pisania, zachęca do formowania tworzywa słów. Nie dlatego, że należy czytać i oglądać, żeby być na bieżąco, żeby się wypowiedzieć, ale po prostu dlatego, że tego potrzebuję, a na jakiś czas niestety dość skutecznie tę potrzebę w sobie zagłuszyłam.

Zabawnie się w związku z tym złożyło, bo październik rozpoczął się i zakończył doświadczeniami muzealnymi. Początek wypadł wybitnie słabo, bo od obejrzenia rozczarowującej i przytłaczającej wystawy Witkacego w Muzeum Narodowym w Warszawie.

To, co się niewątpliwie udało twórcom wystawy, to przypomnienie mi, czemu tak rzadko chodzę do muzeów. Było za dużo – dzieł i komentarza – bez wyraźnej opowieści, nudno. Nie dowiedziałam się niczego nowego, szczęśliwie były tam rysunki, których nie znałam, i kilka nowych dla mnie obrazów. Ale generalnie wyszłam sflaczała i trochę przerażona, bo na koniec października wymyśliłam dla mnie i mojego męża wycieczkę do Sztokholmu, a właściwie do sztokholmskich muzeów.

Trochę żartuję, bo nie wymyśliłam sobie tego bez powodu. W czerwcu byłam w Sztokholmie i odwiedziłam jedno muzeum, a nawet jedną wystawę. I jak tylko z niej wyszłam, chciałam więcej. Powiem tyle: nie zawiodłam się.

Na razie tu stawiam kropkę, bo o tych miejscach, które odwiedziliśmy w Sztokholmie, chcę napisać osobny tekst, zdecydowanie są tego warte. Serio – gdyby było mnie na to stać i gdybym nie miała problemów z lataniem samolotem, to w przypadku potrzeby wyjścia do muzeum po prostu leciałabym tam. Bo wiedziałabym, że się nie zawiodę.

***

Potrzeba ruszenia w drogę, o której pisałam miesiąc temu, została (przynajmniej w jakimś stopniu) zaspokojona. Osiadam więc sobie wygodnie w listopadzie, okładam kotami, książkami i herbatami. Zamykam jedne drzwi, by otwierać inne i z radosną ciekawością wskakuję w to, co za nimi.

Karty z asanami – recenzja

Karty z asanami – recenzja

Moje sposoby na slow na co dzień

Moje sposoby na slow na co dzień

0