O zmianach
W jednym z ostatnich postów, jakie wrzuciłam na Facebooka i Instagram, wspomniałam o tym, że w ostatnim czasie wprowadziłam do swojego funkcjonowania na co dzień dużo małych zmian. Kilkoro z Was poprosiło mnie (nie pierwszy raz zresztą), żebym napisała o tym coś więcej. W końcu udało mi się spełnić tę prośbę :)
W ramach wstępu chciałabym zaznaczyć, że przez „ostatni czas” rozumiem nie dwa tygodnie czy miesiąc, ale pół roku, a nawet nieco więcej. Wprowadzanie zmian w swoje nawyki, przyzwyczajenia, to nie jest coś, co wydarza się szybko – i nie wszystkie efekty takich posunięć możemy szybko zaobserwować. Dlatego, choć mówiłam o różnych zmianach już w październiku, tak naprawdę dopiero teraz czuję się gotowa, by się tym z Wami podzielić. Potrzebowałam czasu, żeby sprawdzić, co tak naprawdę działa. I żeby lepiej zrozumieć swoje bardziej skomplikowane potrzeby.
Od czego się to wszystko zaczęło?
Pierwszym momentem, który dał mi do myślenia, była wrześniowa wizyta u Ani Pomykały-Gajdek – mój pierwszy masaż shiatsu i pierwsza konsultacja oparta na założeniach medycyny chińskiej. Ania wtedy zarysowała przede mną pewien kierunek działań, zasugerowała kilka posunięć – przede wszystkim dotyczących jedzenia. Niby wiedziałam o nich już wcześniej, ale jakoś ciężko było mi wdrożyć je w życie. Złożyło się dobrze, bo było to tuż przed naszym dwutygodniowym wyjazdem do Portugalii, po którym czekała nas jesień i dużo pracy. Czułam, że nie wszystko u mnie działa tak, jak powinno i że powinnam coś z tym zrobić. No i… Zaczęłam robić. A co? O tym za chwilę :)
Drugi istotny moment to wizyta na konsultacji ajurwedyjskiej u Szymona Cechnickiego, do której zbierałam się strasznie długo (zdecydowanie zbyt długo). Nie jest to miejsce na dokładne opisywanie, o co dokładnie chodzi (ale i na to przyjdzie czas, już coś dla Was szykuję :)), więc poprzestańmy na pewnym uproszczeniu. Podstawą konsultacji ajurwedyjskiej jest określenie doshy – konstytucji psychofizycznej. W zależności od diagnozy dostajemy inne zalecenia dotyczące pokarmów, suplementacji, pielęgnacji, ale też praktyk: medytacji czy jogi.
Moja diagnoza właściwie zupełnie mnie nie zaskoczyła (choć w testach, które robiłam sobie czasem – jest ich mnóstwo w internecie – wychodziły mi często różne zabawne rzeczy, więc: jeśli Was to naprawdę interesuje, nie róbcie testu, idźcie na konsultację :)), a zalecenia dotyczące diety, jakie dostałam od Szymona, w dużym stopniu zgodziły się z tym, co wcześniej mówiła mi Ania. Ale w rozmowie z nim pojawił się też wątek, który do tej pory, robiąc na przykład testy na doshe, zupełnie lekceważyłam – mojej umysłowości, sposobu jej działania, tendencji, które przejawiam, i tego, co z nich dla mnie na co dzień wynika… I to był rodzaj olśnienia.
Co z tym jedzeniem?
Wspominałam o tym już kiedyś na Instagramie – zupa naszym najlepszym przyjacielem. Z początkiem jesieni zupy z impetem wkroczyły do naszego domowego menu: zamiast kanapek, w ramach kolacji, lunchu, czasem na śniadanie… To, jak dobrze działa na mnie jedzenie zup, zrozumiałam w ciągu ostatnich dwóch miesięcy, kiedy jadłam je zdecydowanie rzadziej, niż bym chciała.
Jedną z podstawowych zalet zup jest to, że są ciepłe – jesienią i zimą to bardzo ważne. Na palcach jednej ręki mogę policzyć sytuacje, w których decydowałam się na zjedzenie czegoś zimnego w ciągu ostatnich miesięcy. Ciepło w brzuchu przełożyło się na ciepło całego ciała i, mimo niesprzyjającej aury i wcześnie zapadającej ciemności, większe poczucie zadowolenia.
W utrzymaniu wewnętrznego ciepła bardzo pomogło mi też picie ciepłej wody. I nie ciepłej wody „w temperaturze pokojowej”, tylko ciepłej wody prosto z termicznej butelki. Nie dość że – znowu – ciało rozgrzewało się od środka, to jeszcze moje gardło (doświadczone przez prowadzenie zajęć, suche powietrze w pomieszczeniach i warszawski smog) było mi niebywale wdzięczne.
Ograniczyłam też, choć w to pewnie nie wszyscy uwierzą, picie kawy i herbaty – nie tylko czarnej, ale także zielonej i białej. Ważne dla mnie miejsce wśród napojów zaczęła zajmować kawa od Cosmic Pantry – chyba najpyszniejsza kawa zbożowa, jaką miałam okazję pić – oraz ich grzybowe kakao, czyli shroom chocolate, które bardzo często piję tuż przed snem. Zamiast herbat, które wysuszają, a czasem wręcz wychładzają (zielona i biała), piję rooibosa (witamina C), hibiskusa, dziką różę, lipę i szałwię (połączenie hibiskusa z szałwią część z Was już zna z wyjazdów do Kawkowa, tym, którzy nie znają, polecam z całego serca), a także mieszanki ziołowe od Essences (specjalną herbatkę dla vaty, ale też niebiosa, osiędbanie i księżycową). Dlaczego tak? Bo zioła mają swoje właściwości, które mogą w bardzo fajny sposób wspierać nasze codzienne funkcjonowanie. Ciekawe jest to, że od jakichś dwóch tygodni zaczęłam powolutku wracać do białej i zielonej herbaty, na które od października w ogóle nie miałam ochoty. Myślę, że to znak, że przyszła wiosna.
Oprócz jedzenia – czego chyba nie muszę Wam mówić – istotna jest też suplementacja. Standardem dla mnie jest łykanie witaminy D (od października do kwietnia), ale w tym roku dołączyła do nich także witamina B complex i, przepisana mi przez Szymona, triphala – ajurwedyjskie zioło wspierające funkcjonowanie układu pokarmowego (działa!). W momentach osłabienia w ciągu jesieni i zimy zdarzało mi się też wypijać szklankę witaminy C (tak, mam taką w proszku, która rozpuszcza się w wodzie; nie wiem, czy naprawdę działa lepiej, ale jakoś tak wolę; oraz lubię jej kwaśny smak). Efekt? Choroba dopadła mnie tylko raz i to nie na długo :)
Ach, jest jeszcze jednak istotna zmiana – przestałam jeść po wieczornych zajęciach. Wiem, że brzmi to jak banał, ale długo było dla mnie standardem, że kończę zajęcia o 21.30 (czyli do domu docieram około 22:20, rzadko wcześniej) i jestem potwornie głodna. Czułam, że zupełnie mi to nie służy, że budzę się ciężka, a moje trawienie szaleje – ale wydawało mi się, że zmiana jest zupełnie poza moim zasięgiem. A jednak – zmusiłam się i przestałam. Na początku nie było łatwo, ale dla tak dużej zmiany w samopoczuciu – zdecydowanie warto!
Dbanie o ciało to nie luksus i próżność
W kulturze zachodniej stosunek do ciała jest mocno pogmatwany. Z jednej strony wydajemy mnóstwo pieniędzy, by je ulepszać i upiększać, z drugiej – często jego słabości nam przeszkadzają, traktujemy wysyłane przez nie sygnały jako przeszkody, które uniemożliwiają nam skupienie się na tym, co naprawdę istotne.
Na szczęście joga uczy – powinna uczyć! – by patrzeć na ciało inaczej i nie traktować go jako czegoś oddzielnego od nas, ale uważnie wsłuchiwać się w jego potrzeby; odżywiać je, a nie tylko karmić, zapewniać odpoczynek i regenerację.
Od dawna wiem, jak dobrze jest raz na jakiś czas pójść na masaż. Bardzo trafia do mnie tytuł jednego z rozdziałów książki Nadii Narain i Katii Narain Phillips Self-care for the Real World: „Massage – a necessity, not a luxury”. Zgadzam się z tym i dbam o to, by wybrać się na masaż raz w miesiącu – najczęściej do Szymona na abhjangę, czasem do Ani na shiatsu. Oddanie się w dobre ręce to niesamowity odpoczynek dla ciała. Często po półtoragodzinnym masażu czuję się bardziej wypoczęta niż po ośmiu godzinach snu.
Zachęcam, żebyście znaleźli masaż dla siebie. Jest ich wiele rodzajów, nie bójcie się sprawdzać i szukać odpowiedniego dla Was typu, właściwej osoby i przyjemnego miejsca. Codziennie fundujemy naszym ciałom wiele napięć, dlatego pozwólmy, żeby ktoś pomógł nam się rozluźnić.
Tak jak raz w miesiącu chodzę na masaż, tak samo dbam o to, by raz w miesiącu stawić się na wizycie u mojego osteopaty Marcina Bebelskiego. W Polsce osteopatia jest zaliczana do medycyny niekonwencjonalnej, dla mnie to przede wszystkim medycyna manualna. Ja i mój krzywy kręgosłup bardzo cenimy sobie pracę z Marcinem: nie raz wybawił mnie od różnych dziwnych boleści, pomaga mi też zrozumieć, co dzieje się w moim ciele i sprawia, że na co dzień zauważalnie funkcjonuję lepiej. Ważne jest dla mnie także to, jak duży nacisk osteopatia kładzie na łączność ciała i umysłu – to podejście, które jest bliskie każdemu joginowi.
Do tych regularnych wizyt, które sprawiają, że moje ciało ma się lepiej, dodałabym też coś w moim życiu nowego, a mianowicie… wizyty u kosmetyczki :) A właściwie u Oli Knaflewskiej (Na temat piękna), o której jakoś nie umiem powiedzieć, że jest kosmetyczką :) Nie odwiedzam jej po to, by zrobić sobie manikiur albo wyregulować brwi, tylko po to, żeby naprawdę zadbać o skórę. Nie upiększać, ale pomóc jej utrzymywać się w równowadze, mimo miliona niekorzystnych czynników, na które, mieszkając w Warszawie, codziennie ją wystawiam. Po co to robię? Na przykład po to, żebym nie wstydziła się swojej skóry i chodziła po mieście, na zajęcia, które prowadzę, na spotkania towarzyskie i w ogóle wszędzie – bez podkładu, kremu BB i tak dalej. Niby banał, ale sądzę, że część z Was bardzo dobrze rozumie, co mam na myśli.
To wszystko są rzeczy niestety dość drogie i wymagające zaplanowania z wyprzedzeniem – choć dla mnie naprawdę podstawowe, zwłaszcza że masaże i wizyty u osteopaty są dla mnie jak serwisowanie mojego narzędzia pracy, czyli ciała. Ale jest też jedna rzecz, którą wprowadziłam w swoją codzienną rutynę pielęgnacyjną i ogromnie żałuję, że zrobiłam to dopiero teraz – szczotkowanie ciała na sucho. Polecam szczególnie wszystkim zmarźluchom :)
Rytuały na spanie
Te wszystkie zmiany – lepsze jedzenie, picie ziół, masaże, osteopata, kosmetyczka – nie na wiele się jednak zdadzą, jeśli nie zadbamy o coś, co zwykle zaniedbujemy – sen.
Że sen jest ważny, nie muszę Wam chyba mówić. Jeśli mi nie wierzycie, poszperajcie w sieci, znajdziecie na ten temat wiele interesujących materiałów. Tylko, oczywiście, teoria to jedno, a wdrożenie w życie – to już coś całkiem innego. Zwykle, gdy mówi się komuś, że powinien spać siedem i pół godzinny na dobę, to w najlepszym razie drwiąco unosi brwi i prycha śmiechem. Bo jak to zrobić, jeśli co rano trzeba wstać do pracy, a wieczorem jest tyle rzeczy do zrobienia? Albo – to o mnie – jak to zrobić, skoro kończy się pracę o 21.30, a przecież trzeba wstać rano, bo praktyka, druga praca, obowiązki… Tak, tak, znam to. Ale wiecie co? Da się.
Pierwszą rzeczą, którą zmieniłam, było danie sobie przyzwolenia na spanie do 7–7.30 – to mało jogiczna pora, już wręcz południe. Ale uznałam, że mam to w nosie. Bo skoro nie jestem w stanie zasnąć szybciej niż o 23.30 (koniec pracy 21.30, powrót do domu w najlepszym razie 22.20, a po powrocie trzeba się choć trochę ogarnąć, porozmawiać z mężem i wyjść głową z zajęć, które przed chwilą się prowadziło), to nie będę się zrywać o 5. Trochę walczyłam, żeby sobie na to pozwolić, ale w końcu mój umysł odpuścił.
Wprowadziłam też kilka nawyków, które ułatwiły mi zasypianie – nasze telefony wyprowadziły się z sypialni, kupiliśmy tradycyjny, „analogowy” budzik, zapalam w domu bardzo mało sztucznego światła, a tuż przed snem, już leżąc w łóżku, wypijam kubek wyciszających ziół albo shroom chocolate. Żadnych prasówek na Facebooku filmików z Instagrama ani nic innego, co przesadnie angażuje umysł i wzrok (o niejedzeniu pisałam już wcześniej).
Miesiąc, podczas którego „zmuszałam” się do wysypiania, przypomniał mi, jak bardzo ważny jest sen. Ale dotarło do mnie jeszcze coś – bardzo wyraźnie poczułam, jak duże znaczenie ma funkcjonowanie w zgodzie ze swoim rytmem dobowym. Co to właściwie znaczy?
O rytmie dobowym można przeczytać w wielu miejscach, poza tym sam termin chyba jest dość czytelny, więc nie będę się tutaj o tym rozpisywać (chyba że dacie mi znać, że Was to jakoś szczególnie interesuje ;)). Istotne jest to, co uświadomiłam sobie na swój własny użytek – przypomniało mi się mianowicie, jak dobrze się czułam wiele lat temu, kiedy jeszcze dojeżdżałam spod Warszawy na studia i właściwie codziennie wstawałam o 5.30 (a wysypianie się w weekend oznaczało spanie do 7…). I dotarło do mnie, że bardzo mi tego brakuje. Że czuję, że nie jestem tak efektywna, jak mogłabym być, gdybym wstawała wcześniej. A za tym, jakże w gruncie rzeczy banalnym odkryciem, przyszły następne.
Po pierwsze, że skoro chciałabym wcześniej wstawać, muszę wcześniej chodzić spać – a to oznacza, że nie powinnam prowadzić późno zajęć, bo choć bardzo je lubię, to zupełnie mnie one wybijają z rytmu.
Po drugie, nagle uświadomiłam sobie, czego mi jeszcze brakuje, przez rytm, w którym funkcjonowałam w ciągu ostatniego pół roku: spotkań z ludźmi, gotowania obiadów/kolacji i jedzenia ich wspólnie z mężem, wieczorów spędzanych na czytaniu książek/graniu w planszówki. Nagle uderzyło we mnie to, że przez ostatnie miesiące byłam właściwie w ciągłym pośpiechu, z zegarkiem w ręku pilnując, ile mam jeszcze czasu na pracę przy komputerze, czy zdążę jeszcze podgrzać i zjeść obiad (który rano albo poprzedniego dnia wieczorem robił dla mnie mój mąż, za co jestem mu niewyobrażalnie wdzięczna). I jeszcze: że czekam na weekend. A kiedyś, dawno temu, kiedy skończyłam studia i przepracowałam jedyny w swoim życiu miesiąc na etacie, obiecałam sobie, że nigdy nie będę żyć, czekając na weekend. Albo na urlop. Długo się udawało – i przestało…
Dlatego, wbrew pomysłowi, który miałam przez chwilę (i nawet ogłosiłam go paru osobom), nie porzucam pracy redaktorskiej na rzecz całkowitego oddania się prowadzeniu zajęć. Redakcje zostają, ale nie będzie zajęć o 20 (poza jednymi – środowym mysorem w Ciao). W ogóle będzie mniej zajęć – będę mniej zarabiać, przynajmniej na razie na to wygląda, ale jestem na to gotowa. Być może okaże się, że nie pojadę w tym roku do Portugalii, choć bardzo o tym marzę. Ale jak nie w tym, to w przyszłym – a wolę być wypoczęta i szczęśliwa na co dzień, niż potem przez pół urlopu odsypiać przepracowanie i niedospanie (tak jak było ostatnio). I wiecie co? Choć moje sumienie i różne zakorzenione w głowie „powinnaś” wciąż się odzywają i nie dają mi spokoju, to czuję, że ogromny kamień spadł mi z serca i że otworzyły się przede mną nagle zupełnie nowe przestrzenie.
(Swoją drogą, kwestie stosunku do pracy, odpoczynku, tak zwanego work-life balance i tym podobne, są od kilku miesięcy bardzo żywe we mnie, mam dużo przemyśleń na ten temat. Jeśli nie przeszkadza Wam czytanie moich prywatnych wywodów, niekoniecznie podpartych mądrymi tekstami specjalistów, to nad tym też się mogę pochylić i coś więcej dla Was napisać :))
Czy te wszystkie zmiany zadziałały? Owszem.
Czy było łatwo? Nie :)
Czy uważam, że to, co tutaj opisałam, to uniwersalne recepty dla wszystkich? Oczywiście że nie. Ale może warto się nad nimi pochylić i poszukać inspiracji?
A przede wszystkim – warto dać sobie czas na poobserwowanie siebie. Uważnie, ale przez dłuższy czas (nie tydzień, ale raczej miesiąc albo kilka miesięcy), bo często sami bardzo skutecznie przekłamujemy to, co widzimy, albo błędnie coś interpretujemy. Łatwo i nieświadomie poddajemy się pewnym schematom, wyobrażeniom, oczekiwaniom – zamiast zastanowić się, co tak naprawdę nam służy albo nie służy. Nam – a nie naszym wyobrażeniom na swój temat, karmionym tym, co serwują nam media społecznościowe, a co uważamy za idealne życie.
Czy poruszyłam tutaj jakieś wątki, o których chętnie dowiedzielibyście się więcej? Jeśli tak, dajcie koniecznie znać <3
Autorką zdjęć jest Justyna Długoborska-Ciołko <3