Portugalia cz. 2 – gdzie warto zjeść?

Portugalia cz. 2 – gdzie warto zjeść?

Tym razem bez zbędnych wstępów: miasta podaję alfabetycznie, tylko Lizbonę na końcu – bo jest najbardziej oczywista, a wymienione lokale najłatwiejsze do znalezienia w wielu innych miejscach w sieci.

Braga

NORDICO COFFEE SHOP

32-portugalia (20).jpg

Zaczniemy od jednego z największych zaskoczeń – a jednocześnie od kawy i śniadania, czyli tak, jak należy.
Niepozorny szyld Nordico minęliśmy, spacerując wieczorem po Bradze i szukając miejsca na zjedzenie kolacji. Pora zdecydowanie nie była kawowa, a nasze brzuchy domagały się konkretnego posiłku, dlatego uznaliśmy, że kawiarnię odwiedzimy rano, przed autobusem, którym mieliśmy pojechać do Bragançy.
Trudno mi oddać radość, jaką poczułam po tygodniu jedzenia portugalskich śniadań (słodka bułka / ciasteczko + rozwodnione espresso) na widok figurującej w menu owsianki. Z pewnego punktu widzenia była to jedna z najpyszniejszych owsianek w moim życiu  obiektywnie – może jednak nie, ale była naprawdę smaczna. Podobnie jak pancakes, które jadł mój mąż. A jeśli dodać do tego najlepszą kawę, jaką udało nam się wypić w Portugalii – powstał poranek idealny. Szkoda tylko, że musieliśmy spieszyć się na autobus, bo wyraźnie zanosiło się na to, że moglibyśmy długo rozmawiać z obsługą – której zresztą zostawiliśmy listę polskich palarni kawy (mam nadzieję, że z niej skorzystali).

Bragança

LOST CORNER

Mały lokal o przyjemnym, nienachalnym wystroju – i z bardzo dużym wyborem win. Można je kupić do domu, ale można też wypić na miejscu, przegryzając tapasy. Tak jak w całej Portugalii są przede wszystkim w wersji bezmięsnej – pyszne oliwki w ziołach, wyraziste sery i bardzo smaczne pieczywo. Szczerze mówiąc, w większości miejsc, które odwiedziliśmy, tapasy były na tyle smaczne i obfite, że wystarczyłyby za cały posiłek.

NAMASTE BRAGANÇA

W Bragançy z jedzeniem nie było szczególnie wybitnie, a sytuacji nie ułatwiało to, że przez większość czasu padało, więc niechętnie ruszaliśmy się poza centrum. Ale kiedy okazało się, że jest w mieście restauracja indyjska, nie mogliśmy do niej nie pójść.
Restaurację prowadzi, a jakże, hinduska rodzina. Chyba nie mają łatwo. Mam wrażenie, że Portugalczycy jeszcze nie całkiem przekonali się do indyjskiej kuchni – a w każdym razie nie są do niej przekonani mieszkańcy Bragançy. Obsługująca nas dziewczyna dopytywała o to, czy dania mogą być ostre – i była zdziwiona, kiedy odpowiadaliśmy że tak, a w dodatku dość dobrze orientowaliśmy się w karcie.
Zamówiliśmy biriani – było naprawdę pyszne. Tak samo jak zamówiony chwilę później paneer tikka masala. I tak samo jak nepalska herbata. O przystępności cen chyba nie muszę wspominać.

Cascais

CAFE GALERIA HOUSE OF WONDERS

Wegetariańska restauracja przy głównym deptaku Cascais. Podczas jednego wieczora zjedliśmy w niej chyba więcej warzyw niż przez całą resztą pobytu w Portugalii. Dania były podane w formie bufetu (ciepłego i zimnego), więc mogliśmy spróbować naprawdę wielu rzeczy – i wszystkie były pyszne. Miejsce ma szczególny wystrój i klimat – coś między Indiami, hippisami, boho i jogą  ale w naprawdę udanym, nienarzucającym się wydaniu.

ROOTS CAFE

Założona przez czwórkę znajomych międzynarodowa knajpa z opcjami wegetariańskimi, wegańskimi, bezglutenowymi… Do wyboru, do koloru Naczelną zasadą lokalu jest zwracanie uwagi na jakość jedzenia – zarówno składników, jak i sposobu przyrządzania potraw. Jeśli nie jest Wam obojętne, co jecie, to miejsce zdecydowanie Was zadowoli (i nie tylko Was).

Coimbra

TOCA DO GATO

Niewiele brakowało, żebyśmy to miejsce ominęli, ledwie zajrzeliśmy do środka przez uchylone drzwi. Rzućcie okiem na zdjęcia w Trip Advisorze – lokal naprawdę nie zachęca niczym szczególnym. Ale ponieważ ma kota w nazwie i mieści się przy „kociej ulicy”, nie mógł nie wzbudzić naszego zainteresowania. Szybkie śledztwo wykazało, że niezachęcające opakowanie skrywa szczególnie cenną zawartość, jak to często bywa w gastronomii.
Dlatego wróciliśmy, co prawda już po obiedzie – nie mogliśmy więc skorzystać z wyczytanej na którymś forum porady, żeby po prostu oddać się w ręce kucharza i zjeść to, co sam nam zaproponuje. Skończyło się na serze, oliwkach i… wytrawnym pierniku, a w każdym razie czymś na kształt piernika, podanym zamiast pieczywa, które się skończyło. Nie mam pojęcia, co to było i jak się nazywało, ale smakowało obłędnie. Ach, no i oczywiście wino. Też pyszne.
Atmosfery Toca do Gato nie umiem opisać – to trzeba przeżyć. Oczywiście wszyscy się tu znają i gadają ze sobą, oczywiście nikt nie mówi po angielsku, a Ty nic nie rozumiesz. Właściciel robi wrażenie gbura, ale pod koniec mój mąż chyba całkiem miło z nim sobie pogawędził, choć nie do końca jestem pewna, w jakim języku. To takie miejsce, w którym widać, że jedzenie (także w znaczeniu czynności spożywania posiłku) jest dla Portugalczyków ważne – a już zwłaszcza jedzenie w swobodnej atmosferze i przyjaznym towarzystwie. Warto tego doświadczyć, bo w takich miejscach jak Toca do Gato automatycznie stajemy się ich częścią. Nawet kiedy nic nie rozumiemy 

Guarda

GUIDO’S POINT

32-portugalia (7).jpg

To zdecydowanie największe (pozytywne!) zaskoczenie tego wyjazdu. Guarda powitała nas gęstą mgłą i mroźnym wiatrem, miasto wydawało się wymarłe. Do hotelu – spaliśmy tuż przy gotyckiej katedrze – dotarliśmy po 20. Właściciel wytłumaczył nam, gdzie o tej porze możemy iść zjeść. Poszliśmy posłusznie według jego wskazówek, bez żadnych szczególnych oczekiwań, z nadzieją, że uda się zamówić coś przyzwoitego i że będzie ciepło. Tymczasem już od progu okazało się, że trafiliśmy w miejsce nieprzypadkowe – atmosfera była rodzinna, angielski był w użyciu (chociaż w wymiarze bardzo podstawowym), a w karcie… całą stronę zajmowały dania wegetariańskie. Tak mnie to zaskoczyło, że zupełnie nie wiedziałam, na co się zdecydować. Na szczęście kelner okazał się bardzo pomocny – nie tylko pomógł nam wybrać dania, ale jeszcze dobrał do nich piwa (tak! ,dobrał – w kraju, gdzie wszyscy piją zwykłe jasne piwo; co więcej – przyniósł nam do tych piw dopasowane szkło).Ostatecznie zjadłam tofu smażone z pieczarkami, podane z kaszą bulgur z warzywami i prażonymi pestkami dyni – naprawdę pyszne, tak samo jak dorsz Mateusza (podobno najlepsze rybne danie, jakie jadł przez cały wyjazd).

Porto (a właściwie Vila Nova de Gaia)

7GROASTER

32-portugalia (6).jpg

Mogłoby się wydawać, że jesteśmy w Porto – przeszliśmy tylko mostem Ludwika I na drugą stronę Douro. A jednak, przechodząc przez rzekę, przekracza się też granicę administracyjną i trafia do zupełnie innej miejscowości – Villa Nova de Gaia, która słynie z tego, że to tam znajdują się piwnice z porto. My jednak nie zwiedzaliśmy piwnic, tylko przyszliśmy na śniadanie i kawę – znowu zwabieni przez szyld, który wpadł nam w oko poprzedniego wieczora.
7groaster znajduje się w pewnym oddaleniu od głównej ulicy, w dość nowoczesnym budynku. To wyjątkowo duże i, jak na portugalskie standardy, przestronne miejsce (jedno z niewielu, gdzie mieliśmy przestrzeń na manewrowanie plecakami). Jedliśmy granolę – z tęsknoty za jogurtem i owocami – ale cały wybór śniadań wyglądał bardzo obiecująco. Kawa była bardzo dobra (choć słabsza niż w Bradze), a oprócz niej można też wypić na przykład matchę albo… dziesięcioletnie porto. To też dobre miejsce pracy – w razie potrzeby 

Lizbona

MONTANA LISBOA CAFÉ

32-portugalia (2).jpg

Jedyne z polecanych miejsc z dobrą kawą w Lizbonie, które udało nam się odwiedzić – i muszę powiedzieć, że był to dobry wybór. Nie tylko ze względu na kawę i jedzenie (sporo różnych dań, także wege), lecz taże widok – kawiarnia znajduje się w starym portowym magazynie, tuż nad brzegiem Tagu. W tym samym pawilonie mieści się też sklep z artykułami dla streetartowców i wisi mapa lizbońskich murali.

GINJINHA DA SÉ

32-portugalia (3).jpg

Kolejne zupełnie przypadkowe odkrycie – tym razem z ostatniego wieczoru w Lizbonie. Zależało nam na tym, żeby iść do Porto Alfama (patrzy niżej), które akurat okazało się wyjątkowo zamknięte. Szukając miejsca na wypicie ostatniego kieliszka wina przed powrotem do Polski, trafiliśmy do malutkiego baru położonego obok katedry (Sé), prowadzonego przez… dwie Francuzki (matkę i córkę). Miejsce miało szczególny, antykwaryczno-piwniczny wystrój, większość gości należała do lokalnej francuskiej społeczności – ale ta mieszanka zadziałała wyjątkowo skutecznie. Francuskie podejście do kuchni w połączeniu z pysznymi portugalskimi produktami – naprawdę palce lizać. Tylko ginjinhi (portugalskiej wiśniówki) się tam nie napiliśmy, mimo że nazwa lokalu by to sugerowała. Ale przynajmniej jest po co wracać.

PORTO ALFAMA

32-portugalia (4).jpg

Na Porto Alfama wpadliśmy od razu po przylocie do Lizbony – mieszkaliśmy przy tej samej uliczce, zwabiły nas wystawione na zewnątrz stoliki i wywieszone przy drzwiach menu. Trafiliśmy idealnie – wieczór był bardzo ciepły, siedzieliśmy lekko ubrani, nad naszymi głowami przesuwał się jasny księżyc, sąsiad z kamienicy obok, wieszając pranie, śpiewał fado, a pierwszym daniem, jakie nam podano, był… krem ze świeżych szparagów (w listopadzie!). Nie dziwicie się chyba, że chcieliśmy powtórzyć to doświadczenie ostatniego wieczora – ale może to i lepiej, że się nie udało. Jest bardziej magicznie 

MANTEIGARIA

32-portugalia (5).jpg

Na koniec miejsce, które odkryliśmy podczas naszego pierwszego pobytu w Lizbonie. Jeśli gdzieś jeść pasteis de nata to, wbrew wszystkim przewodnikom, nie w Belém – tylko w Manteigarii, niedaleko placu Chiado. Lokal jest wąski i długi, kolejka zazwyczaj jeszcze dłuższa, ale idzie szybko. Ciasteczka przygotowuje się na bieżąco, dostajemy je jeszcze ciepłe – co więcej, mamy możliwość poobserwowania, jak są one przygotowywane, bo nad wąskim bufetem ciągnie się szyba, przez którą możemy podglądać kucharzy przy pracy. A to tylko wzmaga apetyt :)

Portugalia cz. 3 – joga

Portugalia cz. 3 – joga

Portugalia cz. 1

Portugalia cz. 1

0