Męskość i kobiecość

Męskość i kobiecość

English version

Ashtanga powstała jako praktyka dla mężczyzn, a właściwie nawet dla młodych, zdrowych chłopców. Dziś jednak praktykuje ją bardzo dużo kobiet – czasami można odnieść wrażenie, że więcej niż mężczyzn. Coraz częściej też w wypowiedziach nauczycielek z całego świata pojawia się wątek kobiecości w tej właśnie praktyce. Mnie również jest on bliski, dlatego postanowiłam zwrócić się z pytaniem o niego do jednej z moich jogowych znajomych, Agni Adamek, która od jakiegoś czasu mieszka w Lagos, w Portugalii. Odpowiedziała mi pięknym, pełnym ważnych przemyśleń tekstem, którym z radością dzielę się z Wami.

Zarówno sama sekwencja pierwszej serii ashtangi, jak i abhyasa – wysiłek, by podtrzymać dyscyplinę – w moim odczuciu mają za zadanie wzmacniać męski pierwiastek w nas (masculine/yang). To odpowiada powszechnie akceptowanej wizji życia, w której liczy się siła, wytrwałość, zdobywanie. Mamy mierzyć się z praktyką tak, jak mierzymy się z życiem, bo jedno jest odbiciem drugiego. Im więcej „jednostek siły” masz w ciele, duchu i umyśle, im płynniej oddychasz, tym jest ci łatwiej. To cenne lekcje. Kobiety w męskim świecie wzmacniają swoją męską stronę. To też wydaje się naturalne. Nie jest to jednak jedyna droga. Jest jeszcze kobieca strona (feminine/yin). Mnie osobiście przez większość życia ciężko było ją docenić. Dziś uważam, że kobieca moc, w odróżnieniu od męskiej siły, to jedyne, co jest w stanie nas teraz ocalić – jako gatunek. Głównie, oczywiście, przed katastrofalnymi skutkami globalnego ocieplenia.

Agni 2.0 Choosen 2020_38.jpg


Przez kobiecą stronę rozumiem bycie obecnym (present): obserwację, poddawanie się prądowi życia, w ufności do Matki Ziemi i tego, co się wydarza; odpuszczanie pragnień, konceptów, na coraz głębszym i głębszym poziomie. Po prostu – pełna obecność i akceptacja. Niewiele w tym akcji. Umysł, reprezentujący energię męską, podpowiada, że to nuda albo lenistwo, albo cokolwiek innego, co tylko sobie wymyśli na podstawie przeżytych traum i zranień. U mnie był w tym też element zwykłego strachu, strachu przed byciem sam na sam ze sobą.


Chciałabym jeszcze tylko zwrócić uwagę na jedną ważną rzecz: to, o czym mówię „kobiece/yin” i „męskie/yang” nie pokrywa się z koncepcją Śiwy i Śakti, gdzie Śiwa reprezentuje pustkę i przestrzeń, a Śakti – energię kreacji. Pojęcia „kobiecości” i „męskości” obrosły w zbyt grubą warstwą znaczeń, chętnie więc używałabym innych. Na razie jednak pozostanę przy nich.

Praktyka

Obecnie moją główną praktyką jest powrót do kobiecości. Do pełnej obecności. A kluczem do tego jest przyjemność. Brzmi to trochę hedonistycznie, więc postaram się wyjaśnić.

Agni 2.0 Choosen 2020_9.JPG

Nie chodzi o pogoń za przyjemnością, ale o odkrywanie jej naturalnych pokładów, odkrywanie miękkości i rozpuszczenia w pozwalaniu praktyce samej się rozwijać. Bez oczekiwań, roszczeń i planów. To nic nowego, przecież właśnie o tym mówi drugie skrzydło jogi: obok abhyasy (dyscypliny) jest też vairagya (nieprzywiązanie do efektów). Staram się więc, aby moja praktyka równoważyła oba pierwiastki: kobiecy i męski. Wstaję dzielnie o 5.30, czasem o 6 lub 6.30, gdy mam ochotę pobyć dłużej w łóżku podczas zmysłowego poranka wypełnionego śpiewem ptaków. To także moja praktyka: otwieranie zmysłów. Idealna na bardziej leniwe dni. Zaczynam w ogrodzie, zwykle udaje mi się zdążyć na wschód słońca. Najpierw zwracam się w cztery strony świata i łączę z czterema żywiołami, stojąc w porannej rosie bosymi stopami. Czując ziemię pode mną, zwracam twarz w kierunku oceanu i pierwszych promieni słońca, czuję wiatr na skórze. Tam też robię nauli kriya, minimum sto dwadzieścia obrotów, które liczę. Potem, już na shali, trzydzieści minut pięknej praktyki aktywacji sacrum, z budzeniem energii w pierwszej i drugiej czakrze i rozprowadzaniem jej aż do głowy, falami ruchu, oddechu i dźwięku. Potem kapalabhati, trzy rundy po sto dwadzieścia oddechów. Uwielbiam tę ognistą pranajamę, praktykuję ją, jak i nauli, codziennie od lat. Z tą samą męską precyzją liczenia, która wiąże mój umysł. Codziennie od lat też rozwijam matę. To podstawa. Jednak to, co się potem wydarza, zawsze jest dla mnie zagadką. Nie planuję. Już nie. Choć po powitaniach słońca wiem już wszystko. Wiem, gdzie jestem ze swoim ciałem i umysłem w danym momencie. I robię to, co akurat do mnie przypłynie. Obecnie bardzo rzadko jest to cała pierwsza seria – to po prostu dla mnie za dużo. Może też pierwsza seria nie jest już mi tak potrzebna, jak była kiedyś, gdy musiałam zbudować siłę i dyscyplinę. Teraz zwykle jest to połowa drugiej serii. Wspaniała, głęboka, pełna wyzwań i odpowiednio długa. Był czas, gdy praktykowałam całą pierwszą i połowę drugiej, do eka pada sirsasany, i czułam się z tym bardzo dobrze. Teraz raczej sobie tego nie wyobrażam, choć też się na to nie zamykam. Wszystko płynie i się zmienia, a praktyka to pokazuje. Często moja praktyka kończy się na pozycjach stojących i końcowych, czasem na powitaniach słońca. Gdy jednak jestem całkowicie obecna w ruchu, oddechu i świadomie, wężowymi ruchami, mocno pracując bandhami, kieruję energię obudzoną w łonie do serca i do głowy, liczba asan i ich poziom trudności przestają mieć znaczenie. Powitania słońca to absolutnie doskonała sekwencja. Często nie mam potrzeby robić więcej. Czuje się w tym spełniona. Naładowana, wibrująca wręcz. Jestem pełnią, kobiecością i męskością. Pozwalam sobie na to, by leżeć długo w savasanie i delektować się głębokim oddechem do brzucha lub czasem biegającymi i rozproszonymi myślami. Potem od razu przez pół godziny praktykuję medytację łączenia się z Ziemią i Kosmosem, bhramari pranajamę, anuloma viloma pranajamę i chit shakti prakriya, którą dołączyłam ostatnio, piękną, potężną, aktywującą energię i budzącą świadomość. Po tym wszystkim jestem gotowa do prowadzenia zajęć. Cała formalna praktyka zajmuje mi więc około dwóch godzin.

Brak nazwy-8.jpg

Potem praktykuję życie, w największej obecności, na jaką obecnie mnie stać. Ze wszystkimi rozproszeniami i dramatami dnia codziennego. To, co bardzo pogłębiłam podczas lockdownu, co po raz kolejny wstrząsnęło mną swoim nieograniczonym potencjałem, to niesamowicie głęboka w każdym wymiarze tantryczna praktyka jogi orgazmicznej. Jest ona dla mnie ucieleśnieniem czystej boskiej miłości i połączenia ze źródłem w akcie poddania. Powoli i ona staje się moim codziennym fundamentem. Skarby, które oferuje, takie jak poruszenie energii z pierwszej i drugiej czakry, czyli dobrobytu, witalności, aktu kreacji i nieziemskiej przyjemności, w świadomym połączeniu z energią czakry serca, są, jak każde tak bezpośrednie doświadczenie, nie do opisania. Można tam dojść zarówno w akcie samomiłości, jak i partnerem. Ale to już chyba inny temat ;)

To podejście – pełnej akceptacji do tego, co wydarza się danego dnia podczas ćwiczenia asan ashtangi, to najbardziej znacząca dla mnie zmiana w całej mojej praktyce, odkąd zaczęłam świadomie pracować z aspektem kobiecości. Po prostu pozwalam sobie czuć boską przyjemność bycia: „present = pleasant”.
Dla mnie to doskonałe zobrazowanie owej kobiecej jakości w męskiej z natury praktyce, jaką jest sekwencja ashtanga vinyasa yogi. To tworzy balans, w którym wzrastam.

O tym był też dwudniowy warsztat Ashtanga Yoga meets Sacred Feminine, który organizuję pod koniec sierpnia w Lagos (Portugalia). Oczywiście będzie tam duuużo o przyjemności! Nie tylko o pozwalaniu sobie na nią, ale wręcz o jej kluczowej roli. „Present = pleasant” – powiedziało mi się ostatnio i czuję moc skojarzenia tych dwóch słów. Przyjemności jednak trzeba doświadczyć, a nie o niej opowiadać. Dlatego chcę dzielić się konkretnymi praktykami, głównie tantrycznymi, w połączeniu z zagadnieniami ashtangi. Najpierw podczas warsztatu, potem na moim kanale na YouTubie, który właśnie zakładam. Będę pozwalać się tym praktykom uzupełniać i na siebie wpływać, tak, jak dzieje się to obecnie w moim doświadczeniu. Uczciwie mogę dzielić się jedynie tym i tylko z tymi, którzy w tym odnajdują ścieżkę dla siebie.

Nauczyciel-przewodnik

Uważam, że narracja guru, nauczyciela, kogoś, kto cię prowadzi, należy do starego paradygmatu, tego związanego z męskością, doskonaleniem, zdobywaniem aprobaty. W moim przypadku, jak na razie, to się nie sprawdza, choć wierzę, że być może przyspieszyłoby to czy ułatwiło mi drogę. Z otwartym sercem zapraszam więc nauczyciela, jeśli taki ma się pojawić. Na ten moment nie poznałam jednak guru ważniejszego dla mnie ode mnie samej. Uczciwa obecność jest oczywiście warunkiem. Patrzenie na swoje słabości odważnym, ale i łaskawym wzrokiem. Miłość do siebie jak do dziecka. Jak do swojego własnego ucznia. Na każdym poziomie. Co oczywiście jest głęboką i ciągłą pracą samą w sobie, wykonywaną równolegle w każdej drobnej życiowej sytuacji.

Brak nazwy-4.jpg

To, co nazywam Godessence, może zamanifestować się przez nas w pełni tylko i wyłącznie, jeżeli potrafimy bezwarunkowo kochać siebie. Bo właśnie to jest miłość. Odkrywam głęboką prawdę w tym, że jedynie poprzez miłość własną mogę prawdziwie poznać i kochać bliźniego – gdy widzę w nim tę samą esencję. Pozwolenie sobie na miłość do siebie, kultywowanie jej staje się więc warunkiem, nie przywilejem.
Przestałam też nazywać siebie nauczycielką. Jeśli kogoś inspiruje to, o czym mówię, jakość, którą żyję, bardzo chętnie się dzielę, na praktyce mysore czy w trakcie warsztatu. Podczas mysore robię to tylko, gdy dobrze się już znamy z daną osobą i czuję, że mogłoby to z nią zarezonować. Bardzo szanuję czyjąś przestrzeń i styl praktyki, niczego nie narzucam, nie zmieniam na siłę. Uwielbiam asystować dotykiem, wzrokiem i oddechem, czując to, co jest, czasem tylko trochę to zmiękczając, by wejść głębiej. Lubię też czasem podsycić ogień, którego mam w sobie z natury dużo! Ale zachęcam też do postania w samsthithi z zamkniętymi oczami, by odpocząć między asanami. Do specyficznego falowania kręgosłupem przy oddechu, by zbalansować pranę i apanę, i poruszyć w górę skumulowaną i rozgrzaną w dole kręgosłupa kundalini.

Nie mam pewności, czy tak jest, i czy moje doświadczenie jest takie samo dla wszystkich. Ja tak to czuję, taki obraz pojawia się w moim doświadczeniu i tym jedynie mogę się dzielić. Przede wszystkim więc zachęcam do oddechu z pełni, z brzucha, z łona do serca. Uziemiania ruchu. Do bardzo świadomej pracy z bandhami. Bo praca z oddechem i przez to z energią jest dla mnie obecnie fundamentalna. Dużo ciekawsza na ten moment niż ta z posuwaniem praktyki do przodu, o kolejne asany. Wolę teraz praktykę w głąb. Co ciekawe, praktyka asan, którą już mam, do pincha mayurasany, znacznie się przez praktykę oddechu i bandh pogłębia.
Nauczycielom ashtangi, z którymi praktykowałam, zdarzało się nie widzieć unikalności mnie jako osoby praktykującej. Nie tylko unikalności fizycznej, którą dostrzec najłatwiej. Bo tak, oczywiście, wszyscy się bardzo od siebie różnimy. Nie tylko płcią. Rozróżnienie kobiety/mężczyźni wydaje mi się w tym kontekście drugorzędne, choć oczywiście płeć biologiczna jest bardzo istotnym elementem, który nas definiuje. Choć nie energetycznie. Bo są oczywiście bardzo „męskie” energetycznie, tak zwane „silne” kobiety, ale i „kobiecy” mężczyźni.

Obawiam się, że ja także nie mam odpowiedniego wglądu w naturę jednostki, by wiedzieć na pewno, co komu służy. Dlatego nie nazywam się nauczycielką, może raczej asystentką, pomagaczką. I dlatego też słucham mądrości, która manifestuje się przede mną w konkretnej osobie, w jej słowach, ruchach i oddechu, gdy przychodzi do mnie na praktykę. Nie mam potrzeby narzucania swojego podejścia czy swoich odkryć, a już na pewno nie nakazów czy zakazów przekazywanej przede mnie tradycji ashtangi. Z moich doświadczeń wiem, że czasami naprawdę wystarczy zauważyć i respektować to, co się wydarza i pozwolić temu być, stworzyć przestrzeń, w której dokona się transformacja. Zmiana to w końcu naturalna kolej rzeczy. Oczywiście często można coś podpowiedzieć. Zwrócić uwagę na umykający punkt w uważności. Doradzić. Miękko pogłębić dotykiem. Wspólnie pooddychać. Ale nigdy niczego nie narzucać i nie próbować egzekwować siłą tak zwanych korekt lub konceptów, że coś ma jakoś wyglądać i mierzyć ileś kroków. Na moich zajęciach mysore panuje więc dość duży luz, którego mi brakowało, gdy sama praktykowałam z innymi nauczycielami. Jest otwarte okno i muzyka w tle. Jest po prostu przyjemnie. Co niekoniecznie znaczy, że jest lekko. Każdy szyje swoją praktykę na własną miarę.

Agni 2.0 Choosen 2020_26.jpg

Poszukiwanie

Od jednej z moich serdecznych ashtangowych przyjaciółek, która do mnie przychodzi, usłyszałam ostatnio, że mój warsztat i podejście „uratowały” jej praktykę. Sama zauważyła, że przez lata „trzaskania jedynki”, coś się w niej usztywniło. A to kobiece podejście pozwoliło jej odpuścić, zmięknąć. Czy to wszystkim potrzebne? W moim odczuciu, w ashtangowym środowisku dla wielu byłoby to dużą ulgą, gdyby w końcu odpuścili sobie ciśnienie na asany i dostrzegli, że prawdziwa wartość leży w ich eksploracji, a nie zdobywaniu. A z tej perspektywy to naprawdę drugorzędne, w której asanie, w której serii akurat jesteś. Kapotasana przynosi niesamowicie głębokie emocje i wglądy, na które po prostu nie byłabym gotowa, gdybym nie eksplorowała tego, co było wcześniej, a jednocześnie nie miała pojęcia, co mnie z nią czeka. Teraz nie mam oczekiwań. Proces dzieje się sam.

Agni 2.0 Choosen 2020_14.JPG

Oczywiście są nauczyciele doskonale tego świadomi. To widać i czuć od razu w ich praktyce uczenia, asystowania, w tym, jak są zgodni z przepływem, ale też i w ich codziennym podejściu do życia, w praktyce wszystkich ośmiu członów jogi.

A może to naturalne, że ta miękkość zwykle przychodzi z czasem? Może to jedna z tych pięknych jakości, niespodzianek, które praktyka ashtangi, dokładnie taka, jaką jest, ma nam do zaoferowania? Może gdybym nie praktykowała jej przez lata, kultywując zdobywanie asan, wysiłek, wytrwałość i poświęcenie, nie czułabym tego, co czuję dziś? Gdybym nie wzmocniła swojej męskości, nie miałabym przestrzeni, by zaprosić kobiecość? To, co próbuję tu uchwycić słowami, to, jak działa zdrowy balans męskości i kobiecości, jak tworzy harmonię praktyki i życia, które są swoim odzwierciedleniem, to oczywiście nic nowego. Gdy jednak stało się to dla mnie bezpośrednim doświadczeniem, a nie teorią, magia jogi zaczęła działać cuda i dawać mi więcej wolności we wszystkich aspektach mojego życia. Pozwoliło mi to znaleźć się w miejscu, w którym obecnie jestem. Mogę sobie pozwolić na uczynienie życia moją duchową praktyką. W rajskiej Portugalii, w dobrobycie, szczęśliwym związku i dobrostanie umysłu. I w akceptacji, gdyby miało być zupełnie inaczej. Wiem bowiem, że otaczają mnie wyjątkowe warunki i okoliczności. I stąd moja codzienna praktyka wdzięczności, którą wypowiadam przed snem, a często także w ciągu dnia.

Niemniej zapracowałam na sytuację życiową, w której jestem, jak każdy, świadomie czy nieświadomie. U mnie była to codzienna, sumienna praktyka ashtangi, dokładnie taka, jaką była przez te lata, męska czy kobieca, leniwa czy ognista. Najważniejsza wydaje się więc sama praktyka, to, że jest, i wysiłek w nią włożony.
I ta magia się nie kończy! Mam wrażenie, że ona dopiero rozkwita. Dzieje się cały czas, w każdym momencie, a ja jestem w łączności z nią coraz częściej. Przenika mnie. Płynie przeze mnie. Niewiele jest wtedy do zrobienia, wystarczy trochę wycofać swoje oczekiwania i pozwolić życiu się dziać, decyzjom podejmować, a słowom wypowiadać. Swoją drogą, to niesamowite doznanie.

Myślę, że nie bez powodu ashtanga jest tak popularną praktyką, choć też krytykowaną przez wielu. Jest intensywna. Można się w niej łatwo zagubić. Ale bez wątpienia jest w niej mądrość, dla mnie wciąż nieprzenikniona, która służy głębokiemu rozwojowi. Na pewno jest jednym z fundamentów mojej ścieżki.

 
Brak nazwy-5.jpg

Mam na imię Agni, jak ogień w sanskrycie. Mieszkam w Portugalii, gdzie otworzyłam shalę Agni Way w przepięknym domu nad oceanem, na południowym wybrzeżu w miasteczku Lagos. Codziennie prowadzę tu sesje medytacji, pranajam i asan, nauczając ashtanga yogi w podejściu sacred feminine. Mój dom jest też miejscem różnych pięknych wydarzeń, podczas których dzielę tę przestrzeń z innymi: organizujemy kirtany, kąpiele w dźwiękach, warsztaty i ceremonie. Moim osobistym darem jest dotyk. Sesje tantrycznych masaży Agni Touch, ktore są w zasadzie trzygodzinnymi ceremoniami z dotykiem, pozwalają energii płynąć przeze mnie, a osobie, która bierze w nich udział, wejść w głęboki proces spotkania samej z sobą. Moje życie jest praktyką. Praktyką uwalniania, odpuszczania i pogłębiania stanu obecności i przepływu.
Jednym z podstawowych narzędzi mojej praktyki jest ashtanga yoga.
Jeśli to, co mówię rezonuje z Tobą, możesz przyjechać do mnie na prywatny retreat. Zapraszam: www.agniway.com.

Zdjęcia: archiwum prywatne Agni Adamek

 

Ajurweda jesienią

Ajurweda jesienią

„Mięsień uważności” – recenzja książki Tomasza Kryszczyńskiego „Mindfulness znaczy sati”

„Mięsień uważności” – recenzja książki Tomasza Kryszczyńskiego „Mindfulness znaczy sati”

0